czwartek, 13 listopada 2014

9-n, o nielegalnym referendum w Katalonii

W zeszłą niedzielę, 9 listopada (9-n; 9 de noviembre), odbyło się w Katalonii referendum. Pytanie brzmiało: Czy jesteś za odłączeniem Katalonii od Hiszpanii? Przede wszystkim referendum było nielegalne i niezgodne z Konstytucją Hiszpanii, zorganizowanie czegoś takiego, to wyrzucanie pieniędzy podatników w błoto. Po drugie większość Katalończyków zignorowała sprawę, głosowała co 3 osoba. Po trzecie nie było żadnej aprobaty ze strony Unii Europejskiej, wręcz przeciwnie. 
Myślę, że większość mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego ma serdecznie dość tego tematu. Nie ma wiadomości, żeby coś nie wspomniano o separastycznych dążeniach tego regionu. Co ciekawe referendum przypadło na 25 rocznicę zburzenia muru berlińskiego, jak komentowało wielu Hiszpanów: Europa świętuje burzenie muru, Katalonia chce mur postawić. Najbardziej na oddzieleniu się tego regionu od półwyspu zależy Arturowi Mas- premierowi Katalonii, prezydentowi Generalitat. Jego walka o to trwa od kilku lat. Odnoszę wrażenie, że nic innego go nie interesuje. Żaden dialog, żadne argumenty do niego nie trafiają. Jego tok myślenia, to: Jesteśmy Katalonią, jesteśmy inni, lepsi, mamy inny język, nie chcemy mieć nic wspólnego z Hiszpanią. Zawsze wygłasza te poglądy po katalońsku, gdy natomiast prosi o wsparcie finansowe stolicę, przypomina sobie jak się mówi po hiszpańsku. W Katalonii są osoby, które nie mówią i nie piszą poprawnie po hiszpańsku, szczególnie w małych miasteczkach. Niektórzy wydają się być z tego dumni.

Tego typu referendum, to nic innego jak zamach na demokrację, łamanie prawa, tylko dialog i zmiana Konstytucji otworzyłaby drzwi do oddzielenia się tego regionu od reszty, a że premier Hiszpanii jest absolutnym przeciwnikiem tego typu rozgrywek, Katalonia może sobie robić takie referendum co tydzień, a i tak nadal będzie częścią Hiszpanii. 

Arturo Mas



poniedziałek, 10 listopada 2014

poprawni politycznie?

Ostatnio jestem zmęczona i zniechęcona wszystkim. Z każdej strony afera korupcyjna, nie ma dnia, żeby coś nie wyszło na światło dzienne. Nawet znaną piosenkarkę wsadzają właśnie do więzienia, za oszustwa podatkowe. Nie widać też zmian na lepsze, bezrobocie odrobinę się zmniejsza, ale warto by było zadać sobie pytanie jakim kosztem. Kontrakty- staże, nawet dla ludzi z doświadczeniem, po to, żeby nie płacić najniższej pensji krajowej. Umowy jednodniowe, prawie żadnych umów na stałe. 
W zeszłym tygodniu dowiedziałam się od nowo poznanej koleżanki- Polki, która przyjechała do Madrytu, jak ciężko dostać jest teraz papier, który pozwala ci tak naprawdę na życie w Hiszpanii. Mowa o NIE ( pesel,a zarazem numer identyfikacji podatkowej). Kiedyś dostawało się to od ręki, trzeba było się tylko zameldować w Hiszpanii.Teraz państwo żąda zaświadczenia o ubezpieczeniu, którego się oczywiście nie ma, jak się nie pracuje, zatem trzeba sobie wykupić prywatne. Ponadto trzeba dostarczyć wyciąg z banku z informacją, że na koncie znajduje się minimum 6000 euro. Pomijam już fakt, iż większość moich hiszpańskich znajomych nie ma nawet połowy tej kwoty na koncie. 
Uważam te wymogi za dyskryminację imigrantów. Mówimy o obywatelach Unii Europejskiej, nie o Afryce. Albo wszyscy jako członkowie Unii mamy takie same prawa, albo skończmy z tą hipokryzją. Hiszpanie czyżby zapomnieli jak jeszcze pół wieku temu jeździli za chlebem do Francji czy Szwajcarii? A teraz? Również masowo emigrują, jeśli chcą poprawić swój los i przerwać marazm. Za to jak przyjeżdżają do Hiszpanii nielegalni imigranci  z Afryki, to Czerwony Krzyż biegnie im z pomocą, udzielając schronienia, dając jedzenie i wszelaką pomoc medyczną. Zdaję sobie sprawę z nieszczęścia i biedy tych ludzi, ale jeśli chcemy być poprawni politycznie, to wobec wszystkich.

środa, 29 października 2014

"zamiast schabowego": krem z łososia i pomidorów z jajkiem

Za namową i podpowiedzią koleżanki postanowiłam wrócić do publikowania przepisów, nie będzie tego dużo, ale raz na jakiś czas dlaczego nie? Nazwałam sobie ten cykl, "zamiast schabowego", bo jak powiedziała moja znajoma, opublikuj przepisy na dania, które można zrobić w Polsce, zamiast schabowego. Ponieważ w moim domu i  kuchni mieszają się wpływy polsko-hiszpańskie plus wiele innych, nie zawsze są to typowe, hiszpańskie przepisy. Oboje lubimy gotować, raczej nudno nie będzie.
Dziś o zupie- kremie z łososia i pomidorów.

Zwykle kiedy kupuję łososia, zostaje głowa i kręgosłup, nie wiadomo, co z tym zrobić, otóż właśnie, nadaje się to idealnie na wywar- zupę.
Przepis:

Składniki:
- mięso z łososia, w moim przypadku są to resztki ;)
-puszka pomidorów lub 4 dojrzałe pomidory
-2 ząbki czosnku- duże
-papryka zielona
-papryka czerwona
-2,3 marchewki
-2 duże ziemniaki 
-zioła: koperek, majeranek, estragon
-szczypta imbiru, curry
-sok z cytryny lub limonki
-jajko

Ugotować łososia, wyjąć z garnka i oddzielić mięso od ości, wywar zostawić. Pokroić paprykę, pomidory, marchewki, czosnek, ziemniaki, można też dodać pora, jak ktoś lubi, wrzucić do wywaru, ugotować.
Zmiksować wraz z mięsem z łososia, doprawić solą, pieprzem, imbirem, ostrą papryką, curry, sokiem z limonki, dodać szczyptę ziół, majeranku, koperku, estragonu, dodać liść laurowy i ziele angielskie ( po zmiksowaniu). Jak ktoś lubi, dodać odrobinę mleka ( pół szklanki).
Ja podaję  z jajkiem ugotowanym na twardo, jajko bez skorupki gotuję w foliowym woreczku, związanym u góry, wtedy ma fajny kształt.

SMACZNEGO!



środa, 15 października 2014

10 popularnych dań hiszpańskich, których nie lubię

Nieraz pisałam o jedzeniu hiszpańskim, dziś będzie o jedzeniu, którego nie 
lubię. Moje nieulubione top ten.
Może akurat coś wydaje wam się smaczne i będąc w Hiszpanii, spróbujecie.

1. Zarajos - typowe danie dla Cuenca, są to jelita jagnięce, marynowane, a 
następnie zwijane na patyk jak szaszłyk, smażone lub pieczone w piecu.

2. Callos a la madrileña - flaczki po madrycku,  bardzo popularne i podawane zimą danie,flaki w sosie z dodatkiem kiełbasy chorizo, szynki, cebulki i pomidorów. Najlepszy z tego jest  sos...

3. Caracoles- ślimaki, nie chodzi o ślimaki morskie, tylko o ślimaki ogrodowe, danie typowe wiosną, 
kiedy jest dużo ślimaków. Podawane z sosem z chorizo, jajka i z dodatkiem 
ostrej papryczki. I znowu, 
najlepszy z tego jest sos, ślimaki są gorzkie, więc już niekoniecznie.

4. Oreja- to nic innego jak świńskie ucho, smażone na oliwie, posypane ostrą papryką, w niektórych barach podawane z dodatkiem octu. W smaku dobre, ale nie odpowiada mi tekstura.

5. Riñones al jerez - nerki w winie, nerki wołowe z dodatkiem słodkiego wina, czosnku, oliwy, sos dobry, nerki dla mnie- nie do zjedzenia.

6. Mollejas- podgardla, obojetnie jakie, choć najczęściej drobiowe, można przyrządzić dowolnie, jak poprzednio- sos- tak, mięso- nie.

7.Migas- to ciekawe danie, charakterystyczne dla centrum i południa Hiszpanii.Mówi się, że to jedzenie pasterzy, są to kawałki suchego chleba, smażone na oliwie z dodatkiem papryki,najczęściej chorizo, ale także jajek czy też w wersji 
wegetariańskiej- sardynek. Zjem, ale nie przepadam. 

8. Gachas- to niezwykle prosta potrawa, składa się z mąki z dodatkiem wody, miesza 
się to w garze aż do powstania gęstej konsystencji, w wersji 
“bogatszej”dodaje się do tego kawałki kiełbasy. 

9. Acelgas- to nic innego jak liście boćwiny, nawet da się to zjeść, ale 
powiedziałabym, że to nic specjalnego, gotuje się liście boćwiny, a następnie podsmaża z dodatkiem papryki w proszku, czosnku, można dodać boczku, 
czegoś, co nam smakuje, np. ziaren słonecznika.

10. Higado- wszelkiego rodzaju wątróbki, obojętnie jak przygotowane. 
Zdjęcia brak, bo każdy wie, jak wygląda.
SMACZNEGO! 


wtorek, 7 października 2014

"ważne sprawy"- o eboli, korupcji i psie

Już dawno nie byłam tak wkurzona jak dziś. Głupota ludzi przeszła samą siebie. Rząd hiszpański, a właściwie odpowiadające za to Ministerstwo Zdrowia, podjęło decyzję o przewiezieniu do Hiszpanii dwóch zakażonych wirusem ebola księży, misjonarzy. Wiadomo było, że przyjeżdżają tu umrzeć, zostali przewiezieni do szpitala, który nie spełniał odpowiednich warunków, na skutek czego jedna z pielęgniarek zaraziła się. Brawo, mamy ebolę w Madrycie. Możemy podziękować minister zdrowia. I teraz najciekawsze. Czym martwią się ludzie? Pielęgniarka, która zachorowała, ma psa, który najprawdopodobniej jest zakażony, zatem trzeba go "poświęcić". Żal zwierzęcia, ale jeszcze bardziej żal ludzi, którzy umierają z powodu eboli. Teraz odezwały się organizacje ratujące zwierzęta, żeby zebrać podpisy w sprawie psa. "Nie zabijajmy psa!".Czy, do cholery, nikt nie widzi sedna problemu? Ebola, to nie katar. To jeden z najgroźniejszych i najszybciej rozprzestrzeniających się wirusów na świecie. Nie ma tu miejsca na rozczulanie się, trzeba zrobić wszystko, żeby nie doszło do epidemii!

Kolejna sprawa, o której chcę napisać nie ma nic wspólnego z ebolą, ale znowu z głupotą tak. Jedna z bardziej znanych hiszpańskich piosenkarek, oszukała i okradła państwo na kilkanaście tysięcy euro, sąd skazał ją na więzienie ( nie wiem dokładnie, ile miesięcy) lub grzywnę ponad milion euro. Co robią ludzie, najwierniejsi fani? Zakładają konto w banku i zbierają dla niej pieniądze. Dla złodziejki i oszustki. Brawo, gratuluję ludziom, którym nie przeszkadza, że ktoś ich w pewien sposób okrada. 

I na koniec drobnostka dyrektorzy jednego z największych banków w Hiszpanii, przez ostatnie 5 lat używali sobie tzw. czarnych kart na drobne wydatki. Na co wydawali ? Na restauracje, na ubrania, na podróże. W ciągu 5 lat zniknęło 15 milionów euro. Kto za to zapłaci? Gdzie ulotniły się pieniądze z fikcyjnych kart kredytowych? O tym jakby mniej się mówi, są tu inne "ważniejsze sprawy".

wtorek, 30 września 2014

cena emigracji

Jeszcze tylko jeden dzień i październik. Ciężko pogodzić się z tym, że lato się skończyło. Wciąż jeszcze w szafie letnie sukienki, sandały, ale ich dni są policzone. Mimo iż dni są ciepłe, o ile nie pada, to noce już zimne, łatwo się przeziębić teraz. Jak zwykle szybko zleciały te letnie miesiące, plażowanie, wyjazd do Polski, urodziny, wesele. W perspektywie jesień, zima, zmiana menu na zimowe. Taka kolej rzeczy.

Czas też przyznać się przed samym sobą do rzeczy, o których nie chce się głośno myśleć. Choćbyś nie wiadomo, ile lat mieszkał w danym kraju i jak dobrze władał językiem, to zawsze będziesz obcy. Zawsze ktoś zauważy twój inny akcent, zapyta skąd jesteś, co tu robisz. Zawsze będziesz w pewien sposób gorszy. Znajdzie się ktoś, kto będzie zwalał winę za swoje niepowodzenia na emigrantów, kto użyje argumentów, że coś temu państwu zabierasz, pracę, zasiłek, opiekę zdrowotną. Choćbyś mieszkał i 20 lat w obcym kraju, znał ten język już praktycznie lepiej niż swój, zawsze znajdzie się ktoś, kto ma coś do powiedzenia. Jeśli szukasz pracy, to pogódź się z tym, że będą woleli zatrudnić „swoich”, mimo tych samych, a nawet czasem lepszych kwalifikacji.  Ciągle musisz coś komuś udowadniać, szukać czegoś, w czym jesteś lepszy od rodowitych mieszkańców. Jeśli jesteś kobietą masz jeszcze gorzej, bo kobiety z natury są dyskryminowane.

Nie znasz dobrze historii kraju, w którym mieszkasz, ciężko zrozumieć ci politykę, chyba, że zadasz sobie trud i postarasz się tego nauczyć, ale nie oszukujmy się, pewne rzeczy wynosi się z domu. Nie znasz też piosenek, które twoi rówieśnicy śpiewali tu w dzieciństwie, zawsze jest coś, co sprawi, że znów poczujesz się obcy.  Masz szczęście, jeśli nie spotkałeś się  z atakami nacjonalistów, nazistów czy rasistów. Nikt nie zrozumie dlaczego czasem czujesz się „bezpodstawnie” smutny patrząc w niedzielę na spacerujące rodziny matek, babć , dzieci. Że zżera cię zazdrość i ukłucie żalu jak widzisz matkę z córką w sklepie z butami, dyskutujące, o tym, co pasuje, a co nie. Zastanawiasz się z kim zostawisz swoje dziecko, jak będziesz je miała, gdy będziesz na chwilę wyjść z domu.


Czy chcesz w to wierzyć czy nie, emigracja wystawia ci rachunek, który tak naprawdę przyjdzie ci spłacać całe życie. 

czwartek, 4 września 2014

małe dziecko i powrót do pracy

Dziś będzie krótko. O mojej koleżance Evie. Myślę o niej w tym tygodniu ze współczuciem, bo chcąc nie chcą, wróciła do pracy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale zwyczajnie mi jej żal, bo jej syn dopiero skończył 3 miesiące, skończył się urlop macierzyński, musiała zostawić dziecko i iść do roboty. Szef nie zgodził się we wrześniu na urlop wypoczynkowy, który należy jej się jak każdemu pracownikowi, bo narzekał, iż nie ma pieniędzy. Koleżanka pracuje w barze, od poniedziałku do soboty, po południu. W sumie prawie 50 godzin tygodniowo. Skończyło się matkowanie, karmienie piersią . Mały musi przyzwyczaić się do butelki i do towarzystwa babć.

Kiedyś ktoś mi powiedział, że jak nie masz dziadków, nie masz po co mieć dzieci, bo nikt ci nie pomoże jeśli pracujesz.  

Eva przeżyła jeszcze jedno rozczarowanie, idąc na zwolnienie, szef łaskawie zmienił jej umowę, z takiej na pół etatu na normalną, na cały etat. Tak, mimo iż wszyscy pracują tam 6 dni w tygodniu, mają  zupełnie niezgodne z prawdą umowy. Proceder bardzo popularny  w prywatnych firmach i firemkach, jak się okazuje zarówno w Polsce, jak i w Hiszpanii.

Po powrocie do pracy po urodzeniu dziecka, wróciła do umowy na pół etatu… ale to nie wszystko, w październiku idzie na urlop, ten, który chciała wziąć we wrześniu, jednakże oprócz tego jest zmuszona zwolnić się na jeden miesiąc, będzie zarejestrowana w Urzędzie Pracy. Po co? Po to, aby właściciel knajpy zaoszczędził pieniądze, ponieważ Eva pracuje tam już 2 lata, musiałby jej dać oficjalną podwyżkę. A jak się zarejestruje w Urzędzie, a potem zacznie pracować znowu, jeszcze szef dostanie z tego tytułu jakieś pieniądze.


Chce mi się rzygać jak o tym słyszę, choć to tylko jedna tego typu historia. Znam jeszcze kilka innych, ale nie dziś, dziś miało być krótko.

poniedziałek, 1 września 2014

3 lata w Hiszpanii

Pamiętam jak ciągle śniłam sen: pakuję walizki i nie udaje mi się zdążyć na samolot, odjeżdżają pociągi, wszystko ucieka mi sprzed nosa. Po trzech miesiącach koszmar przestał mnie dręczyć.

To się stało naprawdę, z tym, że nic nie uciekło, spakowałam się i wsiadłam w samolot  z biletem w jedną stronę. W sierpniu minęły trzy lata odkąd tu mieszkam.  Czas płynie coraz szybciej, przecieka  przez palca jak woda, nic nie jest w stanie tego zmienić.

Nigdy nie żałowałam swojej decyzji, choć siedzenie w jednym miejscu zaczyna mnie męczyć. Stabilizacja. Dla niektórych, to coś upragnionego, ale raczej nie dla mnie.

Właściwie, to wreszcie mogę napisać, że czuję się jak u siebie w domu. Czuję i jestem u siebie. Denerwuje mnie tu tyle spraw, począwszy od premiera, a na ludziach nie mówiących „dzień dobry” kończąc, że naprawdę stałam się 100% obywatelem Hiszpanii.

Jednocześnie naprawdę lubię ten kraj, przede wszystkim za poczucie wolności, które daje. Media nie bombardują tu informacjami o papieżach, kościołach, religii. Wiara każdego jest jego prywatną sprawą, nikogo to nie obchodzi. Nie ma wpływu na życie, na pracę, na ustawy w sejmie.  Nie ma też dyskusji ze słowem „gej” w tle. O orientacji seksualnej drugiego człowieka również się nie rozmawia. A już niedopuszczalne jest obrażanie kogoś z tego powodu. Mówię o debatach publicznych, co się mówi na prywatnym spotkaniu, nawet jak jest to niepoprawne politycznie, to już inna sprawa. Choć również prywatnie nikt się tym specjalnie nie emocjonuje. Oddycha się czystym powietrzem, ten smrodek kościelny, ta stęchlizna „dydaktyczna”, nie istnieje.  

Lubię ten kraj także za jego różnorodność. Pod względem geograficznym: deszczowa i chłodna północ, suche jak pieprz centrum , śródziemnomorskie klimaty na całym wybrzeżu wschodnim oraz mała pustynia na południu. Plus oczywiście wyspy  i każda ze swoim mikroklimatem. Hiszpania jest piękna. Naprawdę. Dzięki temu tutejsza kuchnia jest tak bogata, w menu hiszpańskim znajdziecie wszystko począwszy od gazpacho na gorące dni, poprzez wszelkiego rodzaju ryby, owoce morza, mięsa, a na zwykłej fasolowej kończąc. Hiszpanie z każdego dania potrafią zrobić małe dzieło sztuki.

Dwie najważniejsze rzeczy, za które kocham Półwysep Iberyjski: szacunek do tradycji, przejawiający się w specyficzny sposób, w postaci fiest, nie rocznic smutnych i wzniosłych, lecz obchodzenia świąt  w sposób najbardziej radosny z możliwych. (Za wyjątkiem Wielkiego Tygodnia, to jedyne święto obchodzone bardzo uroczyście, podniośle.) Fiesty, których tradycja sięga nieraz XVI w. a przetrwały do dziś. Najbardziej dziwaczne mogłoby się zdawać. Palenie woskowych kukieł, oblewanie się litrami wina czy procesja pijacka. Ważne by być razem i cieszyć się chwilą, przyjaciółmi i życiem.  Drugą rzeczą są sami ludzie, normalni ludzie, jak pani, co sprzedaje majtki na rynku, jak listonosz, pan z rybnego, barman, kelner. Ludzie zwyczajnie mili, uprzejmi, uśmiechnięci, nie narzekający na wszystko, a mający, JAK KAŻDY, sporo problemów. Ciągle nie mogę przyzwyczaić się do uśmiechu. Do tego, że jest niedziela, idę kupić mięso na grilla i facet nie narzeka na pracę w niedzielę, ale z uśmiechem od ucha do ucha, kroi dla mnie kiełbasy.



Hiszpania nie jest jednak rajem. Nie brakuje chamstwa, złodziei, bezmyślności, bezczelności. Nie jest to państwo, które pomaga swoim obywatelom w jakikolwiek sposób. Bezrobocie wciąż sięgające ponad 25% bez większych szans na zmiany, pensje niskie, umowy o pracę nic niewarte albo na niekorzyść pracownika. ( Dla przykładu koleżanka pracuje prawie 50 godzin tygodniowo, a umowę ma na pół etatu). Urlop macierzyński niecałe trzy miesiące, pomoc dla rodzin z dziećmi- praktycznie zerowa. Kredyty za mieszkania na fatalnych warunkach, jedne z najgorszych w Europie. Wiele, wiele innych spraw, o których nieraz pisałam i pisać będę, wolę jednak tutaj na tym poprzestać. Przez 3 lata nauczyłam się jednej ważnej rzeczy: optymistycznie patrzeć w przyszłość i mając do wyboru narzekanie albo chwalenie się tym, co dobre, wybieram to drugie.


czwartek, 28 sierpnia 2014

Pomidorowy zawrót głowy- kilka słów o Tomatinie

W tym tygodniu odbyła się bitwa pomidorowa. Jedna z dziwniejszych hiszpańskich fiest i jedna z bardziej popularnych. Tomatina, bo o niej mowa, jest organizowana w ostatnią środę sierpnia w miejscowości Buñol (Walencja). 

Jest zwieńczeniem fiest patronackich miasta, jej punktem kulminacyjnym. Od rana właściciele barów i sklepów zabezpieczają swój dobytek zakładając plandeki. Około godz. 10.00 rozpoczyna się pierwszy akt szalonej fiesty „palo jabón” (kij mydło). Zadanie polega na tym, aby wspiąć się na wysmarowany tłuszczem pal i zdjąć z jego czubka szynkę, gdy to nastąpi, wybucha pierwsza petarda i oficjalnie zaczyna się impreza. Polega ona na obrzucaniu się pomidorami. 

Pomidory pochodzą z miejscowości Xixes i są specjalnie na tę okazję hodowane, nie są to dobre pomidory, dlatego nie żal się nimi obrzucać. Chcący wziąć udział w całej zabawie muszą pamiętać o kilku zasadach: przed rzutem pomidorem, należy go zgnieść, żeby nie zrobić komuś krzywdy. Trzeba uważać na jadącą środkiem drogi ciężarówkę z pomidorami. Nie można niszczyć koszulek uczestnikom imprezy. Zaleca się ubrać białe rzeczy, żeby łatwo je było wyprać, w wybielaczu, a najlepiej jakieś stare, żeby je po prostu wyrzucić. Zaleca się brać udział w fieście w okularach do pływania i rękawiczkach. Tomatina zaczyna się wraz z wystrzałem pierwszej petardy i kończy z wystrzałem ostatniej, po tym znaku, nie można się już obrzucać.

Bitwa trwa mniej więcej godzinę, następnie straż pożarna czyści miasto polewając je wodą z sikawek. W Tomatinie bierze udział od 15 000 do 20 000 osób. Ze względu na ogromne zainteresowanie fiestą, władze miasta w 2013 r. po raz pierwszy postanowiły wprowadzić opłaty i ograniczyć ilość uczestników do maksymalnie 20 000. Nie płacą tylko mieszkańcy Buñol , którym fiesta, jak każdemu mieszkańcowi Hiszpanii, należy się gratis jak psu zupa. Wejściówki można kupić przez Internet i kosztują 10 euro od osoby.Co ciekawe w imprezie bierze udział więcej obcokrajowców niż samych Hiszpanów. Szczególnie upodobali ją sobie Australijczycy i Japończycy.

Skąd się wziął ten szalony pomysł na rzucanie w siebie tonami pomidorów?Najbardziej prawdopodobna wersja mówi, że grupa chłopców świętujących w 1945 r. tradycyjną lokalną fiestę „Gigantes y Cabezudos" ( wydarzenie podobne do „Las Fallas”) zaczęła się przepychać i wywiązała się bójka. W pobliżu znajdował się sklep warzywny, ktoś chwycił, co było pod ręką- akurat pomidora i rzucił w przeciwnika, tak wywiązała się bitwa pomidorowa. W kolejnym roku sytuacja się powtórzyła, z tym, że ludzie świadomie przynieśli pomidory z domu. Uczestników zabawy przegoniła policja. W następnych latach impreza została zawieszona, ale ludzie i tak ją celebrowali. W 1950 r. władze Buñol aresztowały nawet kilka osób z powodu zamieszek. 



Co roku problem się powtarzał, aż w końcu w 1957 r. zrezygnowani ludzie mając na względzie zakaz obrzucania się pomidorami, zorganizowali pogrzeb pomidora. Na środku placu postawiono trumnę, a w niej wielkiego pomidora. Pogrzeb odbył się w wesołej atmosferze, przy akompaniamencie śpiewów, zabaw i hulanek. Aż wreszcie w 1959 r. oficjalnie uznano Tomatinę, jednakże przy zachowaniu szczególnej ostrożności i po wprowadzeniu kilku zasad, które do dziś obowiązują.
27 sierpnia 2002 r. hiszpańskie Ministerstwo Turystyki uznało Tomatinę za Święto o Międzynarodowym Walorze Turystycznym.

wtorek, 12 sierpnia 2014

rower- przyjaciel, który nigdy cię nie zawodzi

Dawno nie miałam takiego dnia,że chce się usiąść i płakać. Otóż tak, tak właśnie się czuję. W poniedziałek ukradli mi mój rower. Mnie i sąsiadom, którzy trzymali je na patio pod wiatą. Niektórym tylko odkręcili siodełka i kierownice. Ukradziony rower dostałam od koleżanki, jeździła na nim 14 lat, był to zwykły rower, nie wart dziś nawet 100 euro. Ale był mój- ukochany. Wiem, że nie wszyscy to rozumieją, ale są pewne rzeczy, które traktuję bardzo osobiście, jakby miały życie, są to książki, moja biżuteria ( nie jest ze złota, ani srebrna, po prostu są to oryginalne rzeczy, niejednokrotnie ręcznie robione) i rower. 

Rower, który tu jest mi niezbędny do poruszania się po mieście, bo nie mam samochodu, a komunikacja publiczna funkcjonuje fatalnie, prawie jej nie ma. Rower, który zabiera mnie we wszystkie miejsca, gdzie jest cisza, spokój, pola, króliki przebiegające przez drogę. Rower, który pozwala zakładać spódniczki, bo nie masz ani cellulitu, ani tłustych łydek. Tak naprawdę jest to, coś więcej niż zwykły kawałek metalu, to twój przyjaciel. Na początku mojego pobytu w Hiszpanii- jedyny tak naprawdę. Nie ma go, ktoś go zabrał, może rozebrał na części, może zniszczył, może wyrzucił. Patrzę na wszystkich, którzy przejeżdżają obok, może się znajdzie, może się pojawi. Nie, straciłam cię na zawsze, ukochany przyjacielu.  Dzięki tobie poznałam 93-letniego sąsiada, który podziela moją pasję i całe życie pracował w warsztacie naprawiając takich jak ty. Antonio miał szczęście, jemu roweru nie ukradli. Wczoraj szykował pułapkę na złodziei, ale ja myślę, że oni nie wrócą. Nie tutaj.

Najgorsze jest jednak to, iż są ludzie, którzy rowerów nienawidzą. Przekonałam się o tym, idąc do administracji zgłosić kradzież. W dużej mierze, to wina wiecznie zepsutych drzwi  wejściowych, wystarczy je kopnąći się otwierają. Administracja wydawała się zadowolona z kradzieży, przypominając mi, że to nie było miejsce na zostawianie rowerów. Miejsce, w którym nikomu rower nie przeszkadzał, nie stał w przejściu, nie zawadzał, nie robił krzywdy. Ponoć były osoby skarżące się na  to, iż tam stał.


Jacy ludzie są podli, pomyślałam sobie.Teraz już zaczynam podejrzewać, iż to nie przypadek ta kradzież. Ani nie przypadkiem ciągle miałam przebite dętki. Skąd w niektórych tyle zawiści, zgorzknienia, chamstwa? Z jednej strony codziennie spotykam tylu wspaniałych ludzi, a z drugiej tyle zawiści, podłości, na własnym podwórku… Pierwszy raz nabrałam ochoty na wyprowadzkę, bo naprawdę ciężko się tu mieszka. Pomijam już fakt niemówienia sobie dzień dobry, czy codzienne wrzaski do 24.00 wstrętnych bachorów, którym mamusia nie raczy zwrócić uwagi, gdyż zajęta jest rozmową z koleżanką albo pisaniem sms-ów. Najgorsza jednak jest ta podłość, złośliwość i utrata wiary w ludzi. 

środa, 2 lipca 2014

po sąsiedzku

Czasem dzień zapowiada się dobrze, dopóki ktoś nam go nie spieprzy. Ilość idiotów, z którymi mamy codziennie do czynienia  przekracza zapewne ilość ziarenek piasku w klepsydrze. Tym bardziej doceniam małe, pozytywne wydarzenia.


Jest takie miejsce na patio, zadaszone, gdzie wszyscy ci, co naprawdę jeżdżą często rowerem, zostawiają tam swój pojazd. Natknęłam się dziś na mojego sąsiada, parkującego tam rower. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę.  Mężczyzna ma 90 lat i jest w świetnej kondycji, codziennie o 7.00 jedzie do centrum miasta, pije swoją kawę z mlekiem, a do tego dżin z tonikiem! ( Ruch utrzymuje nas w dobrej formie, a alkohol konserwuje.) Chodzi też do kolektury i wygrał trzy razy po 80 euro. Jego żona złamała biodro, dlatego musi ją codziennie zabierać do lekarza.  Skarżył się , że wielu ludzi jest źle wychowanych, nie mówi „dzień dobry”, ani nic. Niestety muszę się z nim zgodzić, ludzie są bardzo niegrzeczni, zwłaszcza młodzi. Niejednokrotnie patrzą na mnie jak sroka w gnat , a więc podejrzewam, iż w stosunku do innych sąsiadów zachowują się tak samo, i ani be, ani me. Otwieram komuś drzwi, czy przytrzymam, też nic. Dzieci coraz gorsze, ale kto ma ich uczyć kultury, jak rodzicom z butów słoma wystaje na kilometr. Dobrze, że są takie osoby jak mój 90-letni sąsiad, który nie tylko swoimi historiami poprawia mi humor, ale odbudowuje wiarę w ludzi. I jeszcze jedno, na koniec zaoferował mi swoją pomoc, jeśli chodzi o rower, bo naprawdę się na tym zna, zostawił mi też lepsze miejsce „parkingowe” , bo jak się wyraził, żeby nie świeciło na niego słońce. Pochwalił się, że jego ojciec żył 105 lat, w związku  z czym on też myśli jeszcze trochę pożyć. Bardzo mu tego życzę, bo taki sąsiad to prawdziwy skarb. 

czwartek, 12 czerwca 2014

zwyczaje funeralne

Dziś będzie o śmierci, choć zaczęło się lato, pierwsze cykady, gorąco jak w piekle. Pachnie sianem, otworzyli baseny, przymierzałam sandały.

Zmarł ojciec naszego przyjaciela, właściwie nie było to jakimś większym zaskoczeniem, bo był chory, ale tak naprawdę na śmierć ojca nigdy nie jesteśmy gotowi.

Chciałam przy tej okazji napisać o zwyczajach funeralnych. Nie lubię tych tradycji, po prostu śmierć jest dla mnie czymś osobistym i intymnym, tak samo jak smutek, jak rozpacz, jak żal. Może to kwestia charakteru, ale nawet pogrzebów unikam jak mogę.

Hiszpanie w dniu czyjejś śmierci spotykają się w tanatorium. Tanatorium to miejsce w rodzaju domu pogrzebowego- kostnicy. Gdy ktoś umiera, zabierają tam ciało, potem pojawiają się bliscy, przyjaciele, składają kondolencje, rozmawiają, przychodzą tam wszyscy, którzy chcą. Sąsiedzi, rodzina, znajomi. Po prostu są razem. Nigdy nie chodzę w takie miejsca, nawet jak ktoś sobie pomyśli, że to niegrzeczne. Nie rozumiem tej potrzeby spotykania się w takim dniu i w takim miejscu. I jak mówiłam, jestem typem samotnika.

Pogrzeb jest praktyczne zawsze następnego dnia. Pogrzeby odbywają się więc codziennie od poniedziałku do niedzieli. Strasznie śpieszno tym Hiszpanom, żeby kogoś pochować. Istnieje też coś takiego jak ubezpieczenie pogrzebowe, które płacą na ogół osoby po 60 roku życia, powiedzmy od emerytury. Babcia Enrique płaci już 41 lat, chyba trumnę będzie miała ze złota, tyle się już uzbierało.

Nie ma za to tradycji chodzenia zbyt często na cmentarze, cmentarze najczęściej świecą pustkami, nie ma też tylu stoisk z kwiatami i zniczami, co w Polsce. Jedynie przed 1 listopada trochę się ich pojawia.

Raczej rzadko się o śmierci rozmawia, chyba, że idzie się do domu opieki i babcia opowiada, która z jej koleżanek umarła. Hiszpanie umierają często na raka płuc (dużo palą) oraz na raka jelita grubego.  Generalnie doskwierają im choroby związane z układem trawienia. Sama zauważyłam, że odkąd tu mieszkam o wiele częściej zdarzają mi się infekcje układu pokarmowego.


Hiszpania jest też drugim po Japonii krajem, gdzie żyje najwięcej stulatków na świecie, szczególnie dużo ich w Galicji ( północ Hiszpanii, na granicy z Portugalią). Co jest sekretem długowieczności? Ciężko stwierdzić, każdy staruszek ma inne doświadczenia. Ja mogę powiedzieć tylko jaka jest 101. letnia babcia E. -zawsze zadowolona, zawsze w dobrym humorze i z wieloma planami na przyszłość. 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Szwajcaria, kraj nie dla każdego

Tydzień temu abdykował Król. Zbieram się do napisania czegoś na ten temat, ale właściwie nie wiem, co by zainteresowało czytelnika. Tymczasem wczoraj widzieliśmy się z naszym znajomym,  który z Hiszpanii wyprowadził się do Szwajcarii. Właściwie zrobił to ze względu na swoją francuską dziewczynę, mającą dość  marazmu hiszpańskiego , zaczęła szukać pracy poza Półwyspem Iberyjskim.

J. mieszka tam już dwa lata, nie pracuje, nie ma prawa pobytu stałego, samochód na hiszpańskich papierach, szanse na zmiany średnie. Jego dziewczyna dwa lata temu dowiedziała się, że jest chora na stwardnienie rozsiane, w tym roku kończy 30 lat. Ona pracuje, ale w pracy nie wiedzą nic o jej chorobie. Właśnie skończyła jedną terapię, która okazała się nieskuteczna i teraz zastanawia się nad kolejną. Lekarze nie namawiają ją na żadną konkretną, masz do wyboru kilka terapii wraz z ich skutkami ubocznymi. Oboje siedzą na bombie, bo w każdej chwili dziewczyna może mieć kryzys, może okazać się, że musi zrezygnować z pracy, a wtedy nic tylko pakować walizki. Imigranci nie mają prawa do zasiłku dla bezrobotnych, pracujesz albo won.

Szwajcaria, to kraj mało przyjazny NieSzwajcarom. Ciężko dostać pozwolenie na pobyt, niełatwo o pracę, potem jeszcze trudniej zmienić narodowość na szwajcarską, dopiero po 12 latach mieszkania, pracowania i nienagannego płacenia podatków. Szwajcaria w lutym  tego roku  opowiedziała się za wprowadzeniem limitów imigracyjnych. W tym kraju nawet istnieje prawo mówiące o tym, że jeżeli pracodawca  ma do wyboru pracownika szwajcarskiego i nieszwajcarskiego, o tych samych kwalifikacjach, to powinien wybrać szwajcarskiego. Podsumowując : obcokrajowcy mają bardzo ograniczone prawa. Jest to oaza dla bogaczy. Jeśli urodziłeś się Szwajcarem, masz szczęście, jeśli jesteś spoza tego kręgu, zawsze będziesz tu obcy. Jak mówi mój znajomy, na każdym kroku to odczuwasz. Ludzie zarabiają duże pieniądze, ale równie drogie jest życie. Za wynajem mieszkania na przedmieściach płaci 2000 euro miesięcznie. Za to samo mięso i ryby, co w Hiszpanii, cztery razy drożej. Co z tego, że zarabiasz dobrze, jak większość wydasz na mieszkanie i jedzenie. No chyba, że zarabiasz nieprzyzwoicie dobrze. A jeśli należysz do elitarnego klubu Szwajcarów, to całkiem możliwe. W tym roku zostało przeprowadzone referendum dotyczące ustalenia najniżej, obowiązkowej średniej krajowej, która miała wynosić około 4000 euro. Ustawa nie przeszła, pracodawcom to nie na rękę. W Szwajcarii wszystkie decyzje podejmują ludzie w referendum.

Słuchając opowieści mojego przyjaciela doszłam do wniosku, że nie chciałabym mieszkać w tym kraju. Szwajcaria to jedno  z najbardziej nacjonalistycznych miejsc w Europie. Owszem, pewnie bym nie narzekała, gdybym się Szwajcarką urodziła albo wyszła za mąż za jakiegoś, ale w roli zwykłego emigranta nie chciałabym się tam znaleźć.


Naszła mnie  po tym wczorajszym spotkaniu refleksja, iż naprawdę mam szczęście, po pierwsze jestem zdrowa i w świetnej formie. Po drugie żyję na obczyźnie, ale czuję się tu jak u siebie w domu. Po trzecie nie mam problemu  z żadnymi papierami, po czwarte poza brakiem stałej pracy, nie mam żadnych poważniejszych problemów.  Naprawdę czasem zwykła rozmowa, z kimś, kogo się dawno nie widziało, sprowadza na inne tory. Ciesz się z tego, co masz. A jak się dobrze zastanowisz, to okaże się, że jest tego dużo. 

czwartek, 29 maja 2014

Umierasz i rodzisz się na nowo.

W Wielkanoc byłam nad morzem, poszłam na targ, pooglądać szmaty, szpeje i inne dziwne rzeczy. Spacerując deptakiem natrafiłam na stoisko z książkami. Przystaję i patrzę: książka o Irenie Sendler i jej autor we własnej osobie. Skąd mieszkańcowi Walencji przyszło do głowy pisać o czymś takim? Klimat plaży, palm ewidentnie temu nie sprzyja… a jednak.

Książka o której piszę, to „ El Círculo de las Bondades”( Krąg dobra) José Ferrandis Peiró, pisarz wpadł na pomysł napisania jej, ponieważ dostał od kogoś PDF z historią Ireny Sendler. I tak powstała ta niesamowita powieść historyczna, bo tak chyba bym ją sklasyfikowała. Akcja zaczyna się 31 sierpnia 1939, a kończy 29 sierpnia 1942 r. Jak powiedział autor, pracuje nad drugą częścią.

Treść skupiona jest wokół działalności Ireny, a także opisuje krok po kroku tworzenie się getta w Warszawie, od momentu naszkicowania planu do wywozu Żydów do Treblinki.   Jeśli ktoś nie zna historii Ireny Sendler, to koniecznie powinien doczytać, dziwi mnie, że tak mało się o tej postaci mówi na lekcjach historii. Irena Sendler uratowała ponad 2500 dzieci.  Słyszałam o tym, ale jakoś nigdy nie zainteresowałam się tak dogłębnie tą historią. Książka uświadomiła mi dopiero, co to znaczy.

Krąg dobra odwołuje się m.in. do kręgu ludzi, którzy byli zaangażowani w ratowanie dzieci. Osoby z getta oraz osoby spoza getta: kierowca tramwaju, ambulansu, pracownicy społeczni, zakonnice. Całe grono ludzi. Nie zdawałam sobie też sprawy, iż przekonanie rabinów gminy żydowskiej do tego projektu było takim problemem. Żydzi nie chcieli się zgodzić na wychowanie dzieci w duchu chrześcijańskim. Każdy dzień negocjacji z rabinami, mógł kosztować dziecko życie… W końcu same sceny pożegnań. Rodzice dobrowolnie oddawali swoje dzieci obcej osobie mając świadomość, że już może nigdy się z nimi nie zobaczą. Dopiero teraz sobie to wszystko wyobraziłam. Irena musiała mieć bardzo mocny charakter, żeby to znieść. Codzienne sceny rozpaczy, łez, omdlewania matek. Małe-  ogromne tragedie. Zostajesz pozbawiony domu, potem rodziców, a na końcu korzeni, świadomości kim jesteś, skąd pochodzisz. Umierasz i rodzisz się na nowo.

Opis samego wyprowadzania dzieci z getta był tak stresujący, iż od samego czytania książki bolała mnie głowa i brzuch. W każdej chwili Irena mogła być rozstrzelana, razem z dziećmi…

W książce mowa też o Januszu Korczaku, który był jednym z najlepszych przyjaciół Sendlerowej. Fragment, w którym wyprowadza dzieci z sierocińca w getcie, by iść z nimi prosto do pociągu, który zawiezie wszystkich do Treblinki, był po prostu nie do zniesienia dla mnie. W życiu nie czytałam czegoś tak przeraźliwie smutnego. Nie byłam w stanie przebrnąć przez te dwie strony książki, bo płakałam tak, że nie widziałam już co czytam. Nie zdarzyło mi się to przy żadnej lekturze.

Jestem niezmiernie wdzięczna za to, co napisał José Ferrandis Peiró. Wbrew pozorom w „El Círculo de las Bondades” nie ma głaskania Polaków po głowie. Pisze o ludziach z kręgu Ireny, ale też pisze o ludziach, którzy cieszyli się jak zamykali Żydów w getcie. O dowcipach jakie w tym czasie krążyły, o ogromnym antysemityzmie, o zwykłej głupocie i nienawiści. To, że autor jest Hiszpanem, niewątpliwie jest zaletą książki, nie ma problemu z  obiektywnym przedstawianiem wydarzeń.  


Nie mogę się pozbierać po tym, co przeczytałam, mimo iż pisze się tu o bohaterskich czynach, ratowaniu dzieci, olbrzymim braterstwie i pomocy, człowiek nie przestaje sobie zadawać pytań: Jak to możliwe? Jak w ogóle to możliwe? Nie opuszczają cię też natrętne myśli: Jak matka może zdecydować się na „porzucenie” dziecka? I tysiące innych. Mam nadzieję, że książka ukaże się po polsku, bo jest bardzo wartościowa i jedna z ważniejszych jakie przeczytałam w życiu.

poniedziałek, 26 maja 2014

wydatki weselne

Od kilku tygodni moim małym zmartwieniem jest fakt, że jestem zaproszona na 5 wesel. Jest to problem, bo jak zapraszają cię bliskie osoby, to żal odmówić, ale jak się nie ma pieniędzy, to nie ma innego wyjścia. Zwłaszcza hiszpańskie wesela są drogie. Trzeba dać w prezencie minimum 300 euro od pary. I to 300 euro, to już naprawdę mało. Gorzej jak jesteś zaproszony do kogoś z rodziny, no my w tym roku mamy tę „przyjemność”, bo za mąż wychodzi siostra Enrique. Zrobiłam już wywiad z ludźmi, ile trzeba dać, prezent dla siostry to minimum 1000 euro. A co zrobić jak koś nie ma tych pieniędzy? Tego nikt mi nie powiedział…

Co ciekawe, rozmawiałam z moją rumuńską przyjaciółką na ten temat. W Rumunii to dopiero cyrk. Na prezent ślubny daje się min. 500 euro od pary jak się idzie do znajomych. Jak ktoś chce, niech spojrzy, jakie są zarobki w Rumunii… Ludzie biorą ślub, żeby zarobić.

Dziś dostaliśmy kolejne zaproszenie, gdzie podany jest już numer konta, na który można wpłacać. Ponoć tutaj to normalne, a dla mnie to już przesada. W gruncie rzeczy ludzie zamiast cieszyć się i szykować na wesele, trzymają się za kieszeń i płaczą. Pół biedy jak osoba, która cię zaprasza jest ci obojętna, ale jak jest bliska, to jak z tego wybrnąć? Do tego dochodzą tradycje wieczorów kawalerskich i panieńskich, które są równie drogie jak wesela. Kolacja, teatr, drinki, SPA, za to wszystko muszą płacić goście, bo panna młoda/pan młody jest zaproszony. Jeden z naszych znajomych ma firmę zajmującą się organizacją imprez m.in. wieczorów panieńskich kawalerskich, robi na tym niezłą kasę.


Najlepszy pomysł miała jedna moja koleżanka mówiąc, że idzie na wesele do X zatem nie może przyjść do Y, a Y powiedziała, że idzie do X. I za te pieniądze pojechała na wakacje. Z kim bym nie rozmawiała, to narzeka jak musi iść na wesele. Od tej kalkulacji rozbolała mnie głowa.  21 czerwca jest pierwsze wesele, a my nadal nie wiemy, co powiedzieć. Jeśli nie pójdę, to będę musiała wymyślić naprawdę sensowną wymówkę, z drugiej strony, to moja jedyna przyjaciółka i żal mi nie iść. I tak kolejny tydzień myślę.  Jak ktoś ma jakiś pomysł, jak wybrnąć z sytuacji, niech da znać…

czwartek, 22 maja 2014

rozmowy o pracę w Madrycie

Tak się składa, że w swoim życiu miałam dużo więcej rozmów o pracę niż samej pracy.  W różnych miejscach i w różnych językach. Jednak głupota  i ignorancja ludzi pracujących w hiszpańskim HR przebiła wszystko. Wynika to z tego, że nieraz na jedno stanowisko nadsyłanych jest 2000 CV? Czy z niskiej kultury osobistej? Czy bezmyślności? O co pytają na rozmowach kwalifikacyjnych w Madrycie? Poza standardowymi pytaniami o wykształcenie i doświadczenie, zawsze pytają czy mam samochód, tak jakby wszyscy musieli mieć samochód. Jako obcokrajowca pytają mnie o powód mieszkania w Hiszpanii i o pieniądze, choć nie zawsze. I gdzie mieszkam. Niestety to pytanie zawsze jest na moją niekorzyść, bo mieszkam daleko od Madrytu i od wszelakich miejsc potencjalnej pracy.  Co także zauważyłam większość osób ma podejście do ludzi jak do ograniczonych umysłowo, nie wiem z czego, to wynika. O czym świadczą pytania w stylu: a skąd znam j. angielski, a czy na pewno go znam. Panie mój miły, a spróbuj mnie przepytać po angielsku, to się przekonasz, że go znam. Ale miły Pan czy Pani sam najczęściej niewiele jest w stanie wydukać. (Niektórzy znają angielski, nie powiem, że nie, ale głównie pracownicy firm, nie pracownicy HR  )

Dlaczego zatem te rozmowy mnie wkurzają? Po pierwsze są rzeczy, o które nie powinno się pytać, a pytanie pada. Rozmowa tzw. grupowa, chłop się pyta: A co sądzicie o nacjonalizmie w Hiszpanii? Szczęka mi opadła, bo to naprawdę jest moja sprawa, a temat drażliwy. Oczywiście wiedziałam, że cokolwiek powiem, będzie źle i w rzeczy samej tak było. Osłabia mnie też pytanie : A co Pani myśli o tej pracy? A ja nic nie myślę, bo nic nie wiem, stanowisko tajne, nie wiem,  co to za firma, ani gdzie się znajduje, jedyne, co wiem, to że zarobki  zbliżają się do najniższej krajowej, a Pani mnie jeszcze pyta o samochód. Na benzynę wydawałabym 1/3 pensji… a za resztę bym jadała, spać mogłabym pod mostem. Potem kolejna rozmowa, dostaję maila od osoby, która podpisała się tylko imieniem, nie nazwiskiem, okazuje się, że Pani jest Polką. Nie przyznała się do tego, dopiero jej szef mi to powiedział. Czy Pani ta myślała, iż skoro jestem Polką tak samo jak ona, to błagać ją będę o przyjęcie do pracy? Jej szef też mnie osłabił mówiąc, że mogłabym płynniej mówić po hiszpańsku. Zaczęłam się śmiać, bo znam swoje słabe strony, ale po hiszpańsku mówię i piszę płynnie, ba, czasem  nawet łatwiej jest mi coś powiedzieć po hiszpańsku niż po polsku, bo mieszkam to już 3 lata i posługuje się tylko hiszpańskim na co dzień.   

Kolejna rozmowa, wchodzę, czekam na świętą krowę z HR pół godziny, bo jest zajęta. Już nic nie komentuję, ale w duchu szlag mnie trafia. Rozmowa z dwoma Paniami, już nawet nie pamiętam o co mnie pytały, w każdym razie firma wydawała się na tyle poważna, żeby wymagać od Pań maila czy telefonu po rozmowie. I tu miłe zaskoczenie, brawo dla Polaków, zadzwonił do mnie Polak, z którym miałam rozmowę przez Skype, z tej samej firmy, wyjaśniając dlaczego mnie nie przyjęli.  Gdyby ten Pan prowadził rekrutację na miejscu, na pewno by mnie przyjął, ale niestety.

Kolejna uprzejma osoba, dzwoni do mnie kobieta, rozmawiamy po angielsku,  wydaje się poważna i normalna, mówi, że prześle mi maila z warunkami pracy, czekam, nic nie wysłała. Kontaktuje się z nią, żeby się przypomnieć. Odpisuje mi Pan pytając o uczelnię i o osobę kontaktową, ja zdziwiona o co w ogóle chodzi oznajmiam, że uczelnię skończyłam w 2009 roku i nigdy nie studiowałam ani na Erasmusie, ani w Hiszpanii. Po 5 minutach dostaję odpowiedź z kolei od kobiety, że już sobie kogoś wybrali na to stanowisko. Grzecznie się pytam kogo, w sensie jaki profil osoby, żeby mieć to na uwadze  w przyszłości. Na co Pani mi odpisuje, iż nie musi mnie informować, nie musi mi nic pisać i to poufne. I tu się Pani myli, bo wszelkie procesy rekrutacyjne są jawne. Grzecznie, ale złośliwie odpisuję: Dziękuję za informację, są Państwo wyjątkowo uprzejmi.

Sytuacja z tego tygodnia, ostatnia, o której napiszę. Wysyłam CV na stanowisko tłumacza j. polskiego, dostaję odpowiedź na maila- ankieta do wypełnienia. Pytania o doświadczenie, miejsce zamieszkania etc. Ponieważ nie dostaję żadnej odpowiedzi, kontaktuję się z tą osobą z pytaniem jak idzie proces rekrutacyjny. Na co Pani pisze: Na razie mamy rozmowy z Włochami. Skontaktuję się  Tobą jak będę chciała. Napisała to w dość mało uprzejmy sposób, czego po polsku nie da się odtworzyć.


Otóż drodzy pracownicy HR, jesteście tylko pracownikami HR, można wymienić was na tysiąc innych pracowników HR, bo tak naprawdę jest to praca, która nie wymaga wielu kwalifikacji, ale wymaga jednej rzeczy – kultury osobistej, ale tego się nie da nauczyć na żadnej uczelni. Tego uczy życie.

środa, 30 kwietnia 2014

niełatwe macierzyństwo

Większość rządzących namawia kobiety do rodzenia dzieci, przynajmniej tak było w Polsce. W Hiszpanii już nic nie mówią, bo doskonale wiedzą, że przy tak wysokim bezrobociu hasło to będzie wyśmiane, mimo to dużo ludzi decyduje się na potomstwo.

Czy jest łatwo? Nie jest łatwo, nigdzie… ale w Hiszpanii naprawdę jest trudno, pomijając już, że ludzie nie mają pracy, pomijając, że dziecko, to ogromny wydatek, prowadzona jest polityka antyrodzinna moim zdaniem. Po pierwsze urlop macierzyński trwa tylko 20 tygodni. Potem albo masz szczęście i zostawiasz dziecko z dziadkami, idziesz do pracy, albo masz dużo pieniędzy- zatrudniasz opiekunkę, albo zwalniasz się z pracy i zajmujesz dzieckiem. Żal zostawić 3-miesięczne dziecko i iść do pracy na cały dzień,  a pracuje się po 10 godzin, bo godziny pracy w Hiszpanii są specyficzne, od 8.00 do 18.00, od 9.00 do 19.00, wliczając tę kretyńską przerwana obiad, która pół biedy jak trwa godzinę, ale jak trwa dwie albo trzy, a ty pracujesz, jak to często bywa, 40 km od miejsca zamieszkania, to  nie ma cię w domu cały dzień. Która matka ze spokojem może iść na cały dzień do pracy, wiedząc, że zostawia swoje maleńkie dziecko na 12 godzin pod czyjąś opieką.  Wcale niegłupim rozwiązaniem jest się zwolnić i brać zasiłek dla bezrobotnych przez kilka miesięcy, tylko co potem, gdzie do pracy pójść, jak dziecko się odchowa? Hiszpanki decydują się na pierwsze dziecko w wieku 31 lat, tak wynika ze statystyk. Biorąc pod uwagę niesprzyjające okoliczności, wcale mnie to nie dziwi.

Jeśli ktoś narzeka w Polsce na tzw. becikowe, które faktycznie jest małe, to pocieszę go, że w Hiszpanii nie dostaje się ani jednego centa jak urodzi się dziecko. Wyprawkę robią babcie, przyjaciele i koledzy z pracy. Zawsze podkreślam solidarność Hiszpanów, z której naprawdę mogą być dumni.

Do napisania tego tekstu skłoniło mnie świeżo urodzone potomstwo moich dwóch przyjaciółek hiszpańskiej i polskiej. Wniosek jest przykry: nie tylko nie ułatwia się kobietom decyzję o posiadaniu dzieci, ale jeszcze bardzo utrudnia. Chcecie mieć dzieci? Proszę bardzo, ale radźcie sobie sami.


Wielokrotnie oglądałam programy, w których rodzina prosi o pomoc dla swoich dzieci, o jedzenie, o ubranie. Dzieci w Hiszpanii naprawdę są głodne i nie są to wyjątkowe sytuacje, ale coraz częstsze zjawisko. Statystki mówią, że prawie 3 MILIONY dzieci jest niedożywionych!!! Tak przerażające liczby, to wynik bezrobocia. Nie ma pracy, nie ma pieniędzy, nie ma jedzenia.  Wizja utraty pracy, głodu w rodzinie jest teraz najlepszym środkiem antykoncepcyjnym. Chcecie mieć dzieci? To radźcie sobie sami. 

wtorek, 15 kwietnia 2014

Wielkanoc w Hiszpanii

Tradycje związane ze Świętami Wielkanocnymi w Hiszpanii nie mają zbyt wiele wspólnego z polskimi zwyczajami. Najbardziej typowe jest spakować walizki i wyjechać na małe wakacje, zwłaszcza, że to aż 4 dni wolnego, od czwartku do niedzieli. A w niektórych regionach od piątku do poniedziałku.(Madryt świętuje od czwartku do niedzieli. ) Obce są : święcenie pokarmów, malowanie jajek, czy też polewanie się wodą.

Liturgia Wielkiego Tygodnia zaczyna się od Niedzieli Palmowej ( Domingo de los Ramos)pod tym względem akurat jest podobnie. Co charakteryzuje Hiszpanię, to procesje. Procesje są bardzo uroczyste i warte zobaczenia. Z kościołów wyprowadza się przystrojone figury i defiluje się z nimi ulicami miasta. Figury pochodzą często z  XV, XVI w. dlatego maszeruje się z nimi ostrożnie i gdy pada deszcz, co bardzo często się zdarza w Wielkanoc, w ogóle nie wychodzą na ulicę, ku wielkiemu smutkowi oczekujących. Noszenie figury, to zaszczyt, ludzie sami się do tego zgłaszają. Odbywa się to wszystko przy akompaniamencie charakterystycznych pieśni i zapachu kadzideł. Ulicami chadzają zakapturzeni mężczyźni, wyglądają trochę jak średniowieczni kaci, są to tzw. cofardes ( członkowie bractwa religijnego). Najbardziej znane bractwo, to cofardes penitenciales de Sevilla, które właśnie wychodzi na ulice w Wielki Tydzień. 
cofardes 

Najsławniejsze procesje odbywają się w Sewilli, ale tak naprawdę mają one miejsce wszędzie. Procesja wielkanocna jest swojego rodzaju drogą krzyżową, jednakże moim zdaniem jest to dużo bardziej widowiskowe, uroczyste, podniosłe. Do tego stopnia, że nawet mnie, osobę rzadko zaglądającą do kościoła, przechodzą dreszcze jak mam okazję w tym uczestniczyć. W niektórych miejscowościach odbywają się „biegające procesje” z figurami się nie chodzi, ale… biega. Wygląda to dość komicznie, niczym jakieś zawody, mnie ten widok raczej bawi niż zachęca do jakiejś refleksji czy wewnętrznego skupienia.
procesja

Jeśli chodzi o jedzenie wielkanocne, właściwie znane są mi tylko dwa dania, potaje de Semana Santa lub inaczej potaje de vigilia, jest to postna zupa, jedzona w Wielki Piątek. Zupa składa się z ciecierzycy, szpinaku i dorsza. Właśnie dziś ją zrobiłam,  jest trochę pracochłonna, bo najpierw trzeba namoczyć cieciorkę, potem ją ugotować  na wywarze rybnym, następnie podsmażyć cebulę, czosnek, pomidora i szpinak, dodać do zupy. Osobno zrobiłam kulki rybne z dorsza, choć można po prostu dodać kawałki dorsza do zupy. Bardzo ciekawa kulinarna propozycja, zdrowa, smaczna, tania, a co ciekawe nigdy się z tą zupą nie spotkałam w innym okresie niż wielkanocnym.
Drugim daniem typowym dla tego okresu są tzw. torrijas, bułki moczone w mleku, z miodem, cynamonem, a następnie podsmażane. Osobiście nie uważam tego za coś nadzwyczajnego, zdecydowanie wolę polskie wypieki wielkanocne… ale spróbować warto.
torrijas


Przyznam szczerze, że uwielbiam klimat Wielkanocy w Hiszpanii, te wszystkie procesje, zapach kadzidła, wąskie uliczki Toledo, do którego jeździłam, żeby poczuć to coś, czego w Polsce w Wielkanoc chyba nigdy nie doświadczyłam.


Życzę wesołych , spokojnych Świąt, róbcie to, na co macie ochotę, szkoda czasu na obowiązkowe sprzątanie i pieczenie, chyba, że ktoś naprawdę to lubi, a jeśli nie, może lepiej wyjść na spacer z rodziną. 

wtorek, 11 marca 2014

11 marca Madryt

Wsiadam do pociągu, biegnę, żeby zdążyć na stację, udało się, uff. Dzień jak co dzień, w powietrzu czuć wiosnę, kwitną już wiśnie i migdałowce. Jadę do pracy, przysypiam przytulona do szyby. Myślę o rzeczach, które mam do zrobienia. Zadzwonić do lekarza, umówić się na cytologię. Napisać do Debo, bo dawno do niej nie pisałam, kupić szpinak i jogurt. No właśnie, co będziemy jeść dzisiaj na kolację?  Chociaż jest 7 rano już to analizuję, rybę czy kurczaka? O nie, zapomniałam rozmrozić chleb.  Jak wrócę muszę też zrobić pranie i wstąpić po żarówkę. Dlaczego zawsze ja muszę wymieniać te pieprzone żarówki? Lepiej pomyślę o czymś milszym, np. o weekendzie majowym, który się powoli zbliża. Pojedziemy na północ czy może do Andaluzji? Wolę na północ, to już taka majowa tradycja. Boże, jaka jestem śpiąca. Nienawidzę rano wstawać, robi mi się niedobrze. Mdli mnie o tej godzinie. Wlecze się ten pociąg, za chwilę będziemy na Atochy. Jest 7.37.

11 marca 2004 w tzw. cercanias czyli kolejce podmiejskiej w Madrycie, na skutek zamachów terrorystycznych życie straciły 192 osoby, 1858 zostało rannych.

Nie wiedziałam wtedy, że będę w Hiszpanii i że będę jeździć tymi pociągami, przynajmniej od czasu do czasu. Tak jak jeździ codziennie tysiące osób, do szkoły, do pracy, przypadkiem, celowo.  Tym pociągiem mógł jechać każdy. Bomby wybuchły między godziną 7.37 a 7.39 w momencie kiedy w kolejce znajduje się najwięcej ludzi, bo każdy się gdzieś śpieszy o tej godzinie.


Wyobrażam sobie, że wsiadam do tego pociągu i już z niego nie wychodzę, niczego się nie spodziewając i nie myśląc o niczym specjalnym. Dzień jak co dzień. W powietrzu czuć wiosnę, kwitną już wiśnie i migdałowce. 

wtorek, 25 lutego 2014

Paella- krok po kroku

Kiedyś pisałam już o paelli, skąd pochodzi, jakie są z nią związane tradycje, wszystkich zainteresowanych odsyłam do mojego starego blog ( wpis z 11 czerwca 2012 roku).

Dziś podaję przepis, wersji tego dania można znaleźć w Internecie setki, jednak najbardziej tradycyjna paella to paella mixta ( mieszanka ryżu z mięsem i owocami morza).  Na tę paellę podam przepis, można go oczywiście zmodyfikować, zrobić paellę z samym mięsem lub samymi owocami morza.

Najważniejszym składnikiem tego dania jest ryż, najlepszy ryż, to tzw. ryż Bomba, ma okrągłe, grube ziarenka, myślę, że jak się dobrze poszuka, to znajdzie się w jakimś polskim markecie z importowanymi produktami.

Pozostałe składniki, to:  czosnek, szafran, papryka ( może być w proszku, zarówno pikantna jak i łagodna), papryka świeża czerwona pokrojona w paski, fasola płaska i podłużna, tzw. płasko strąkowa, może być też bób, mięso z kurczaka i królika ( z kością, najlepiej udka), jeśli ciężko o królika, może być sam kurczak, a także garść świeżych kalmarów, kilka małży, krewetki oraz tzw. caldo de pescado czyli wywar rybny.
Skąd w Polsce wziąć małże, kalmary? Wiem, że świeże owoce morza nieraz sprzedaje Makro, a mrożone można znaleźć w Biedronce.

Jak zrobić wywar rybny?
Najlepiej jak znajdziecie kawałek świeżej ryby morskiej, trzeba go wrzucić do wody i po prostu ugotować, tego wywaru potrzeba sporo do paelli, najlepiej ze 2 litry. Doskonale do tego nadają się głowy ryby, ości, nie trzeba kupować całej ryby. Wywar solimy.

Jeśli ktoś chce zrobić wersję bez ryb i owoców morza (nie polecam, to już nie to!),  może użyć wywaru mięsnego, rozpuścić w wodzie zwykłą kostkę z kurczaka czy z wołowiny.

Będzie potrzebna duża patelnia! Zaczynamy od podsmażenia mięsa oraz papryki, podgotowujemy fasolkę i bób, a następnie podsmażamy. To samo robimy z krewetkami oraz kalmarami- podsmażamy. Odkładamy na inny talerz. Następnie na tą samą oliwę wrzucamy czosnek, ze 4 duże ząbki, nie kroimy i nie obieramy go ze skórki , wrzucamy w całości, dodajemy paprykę w proszku pikantną i łagodną, podsmażamy, a na końcu szafran lub tańszą wersję, przyprawę do paelli, taką, która da ryżowi żółty kolor. W Hiszpanii używa się też specjalnej papryki zwanej ñora, dodaje się ją w całości, ale nie wiem czy w Polsce da się taką kupić, wątpię…

I teraz najważniejsze, wrzucamy ryż, na 3-4 osoby, dwie, duże szklanki ryżu. Ryżu wcześniej nie gotujemy, wkładamy na patelnię na której jest szafran, papryka i czosnek i zalewamy to wywarem rybnym, tak , żeby  zakryło ryż.  Stopniowo dolewamy wywar aż ryż się ugotuje,  potrwa to ok. 15-20 minut. Jeśli skończy się wywar, dolewamy wody. Kiedy ryż kończy się gotować, dodajemy paprykę, mięso, fasolę, bób, kalmary, krewetki i małże, które „ugotują się” na parze, wcześniej ich nie smażymy , ani nie gotujemy. Układamy wszystko tak, aby ładnie i kolorowo wyglądało. Na końcu zdejmujemy z ognia, przykrywamy czystą ściereczką, ok.5 min. Paella ma być sucha, nie mokra, cała woda musi odparować, jeśli jest mokra, to już raczej jest arroz caldoso (rodzaj„risotto”) niż paella.



Zdejmujemy ściereczkę jak zacznie pachnieć jakby czymś przypalonym, ale nie przypalamy! Ryż na dnie, powinien przykleić się do patelni i tworzy coś, co walencjanie nazywają socarrat. Na końcu skrapiamy wszystko sokiem z cytryny i jemy. Czas przygotowania dania to około 45 min. wydaje się skomplikowane, ale jest bardzo proste, choć przyznam szczerze, że najlepiej podpatrzeć jak ktoś robi, jest później zdecydowanie łatwiej.


Bardzo dobrą paellę jadłam z zielonym groszkiem i borowikami, ryż robi się tak samo, tylko stosuje się wywar z grzybów. Można dowolnie łączyć składniki. Sekretem udanej paelli jest ryż oraz odpowiedni wywar i przyprawy. 
SMACZNEGO!

środa, 19 lutego 2014

Polska rewolucja antyseksualna

Zastanawiałam się czy w ogóle o tym pisać, ale po przeczytaniu artykułu w „The Guardian” [1] stwierdziłam, że poruszę tę kwestię. Obserwuję w Polsce zjawisko, które mnie niepokoi. Chodzi mi o wzrost ludzi o skrajnie prawicowych poglądach oraz o bezkarność Kościoła i księży. Przykro mi to napisać, ale Polska pod względem światopoglądowym jeszcze bardziej się uwsteczniła niż za czasów, kiedy w niej mieszkałam, a znowu nie są to czasy zamierzchłe.

Jak przyjechałam w grudniu do ojczyzny, to na każdym kroku toczyły się jakieś chore debaty o tzw. gender. Co to za jakiś absurd? Ponoć Kościół napisał cały list w tej sprawie, krytykując zjawisko, które istniało od zawsze i które istnieć będzie. Czy księża nie mają się czym zajmować? Czy media muszą w kółko o tym mówić? Słuchając kilku debat na ten temat przeraziła mnie ignorancja środowisk prawicowych w tym temacie, niby znają definicję gender, ale gadają farmazony. Zwłaszcza kobiety, które krytykują to zjawisko. Jedna pani prof. słusznie zauważyła i odpowiedziała takiej osobie: Droga Pani, gdyby nie gender, to nie siedziałybyśmy teraz i nie dyskutowały, bo musiałaby Pani być w domu z dziećmi, a nie robić karierę w polityce.

Kolejna sprawa, która mnie przeraża to Episkopat, który miedzy innymi jest przeciwny podpisaniu konwencji o zapobieganiu przemocy wobec kobiet. Co mam przez to rozumieć?  Czy będzie wreszcie kiedyś taka władza w Polsce, która zrobi porządek z Kościołem? Polska nie jest państwem kościelnym! Pan premier ma bardzo miękką dupę, bo nie umie nic z tym zrobić, a porządek powinien być już zrobiony dawno. Kościół opodatkować, ukracać bzdury, które publicznie mówią księża, łącznie, a może i przede wszystkim te, dotyczące pedofilii.

Oglądam jeszcze inną debatę wprost z Polski, tym razem o edukacji seksualnej, a potem o aborcji. Według niektórych osób edukacja seksualna równa się wyświetleniu filmu pornograficznego, nauką technik felatio czy bukkake. Takie odnoszę wrażenie. Odnoszę też wrażenie, że nie jest dla tych osób istotna sprawa: zdrowia, zapobieganiu temu, aby siedemnastolatka zaszła w niechcianą ciążę. Może dla niektórych edukacja seksualna nie jest ważna, bo sprawy dotyczące seksu  ich nie interesują. Mogę im tylko współczuć, ale nie może być tak, że garstka hipokrytów ogranicza normalnemu społeczeństwu dostępu do tego typu edukacji, która powinna być na porządku dziennym w szkołach!

Ostatnia debata, wypowiada się 24-latka z jakiejś skrajnie kościelno- prawicowej organizacji, nie pamiętam dokładnie jak się ona nazywała. Młoda dziewczyna, jak podkreśla, dziewica, co mnie zresztą w ogóle nie interesuje, bo to naprawdę nie jest sprawa do chwalenia się w telewizji, przekonuje trzy razy starszą od siebie kobietę, że rodzić trzeba zawsze i za wszelką cenę. Dziecko może być rośliną, ale musi się urodzić, kobieta w trakcie porodu może umrzeć, ale musi dziecko urodzić. Pani profesor, która pracowała w wielu krajach i widziała dużo więcej, łapie się za głowę i usiłuje wytłumaczyć dziewczynie, że w Polsce ludzie upośledzeni nie mają szans na normalne życie, nie są ani aktywni zawodowo, ani specjalnie nie widać ich na ulicy. Zarówno matka jak i taki człowiek skazani są na siedzenie w domu, kobieta zajmująca się takim dzieckiem jest niewolnikiem. Nie wszystkie panie muszą się na to zgodzić, wiedząc, że tak będzie. Po to robione są badanie prenatalne, żeby uniknąć  w jakimś stopniu tego typu sytuacji.  

Zawsze jak słucham takich młodych ludzi, wysłałabym ich na obowiązkowe praktyki w ośrodkach dla ludzi upośledzonych, z nieuleczalnymi chorobami genetycznymi.

Niepokojące jest to co się dzieje w Polsce, niepokoją mnie zwłaszcza opinie wygłaszane przez kobiety, które chciałabym wrócić do czasów sprzed emancypacji, nie trafiają do nich żadne argumenty, nie zdają sobie sprawy, że jeszcze kilka wieków temu, nie miałyby nic do powiedzenia, nie było by ich ani w polityce, ani w partii, ani nigdzie poza kuchnią…