wtorek, 29 września 2015

Oslo

W Oslo znalazłam się przypadkowo. Nie jest to miasto na wycieczkę moich marzeń. Tak się składa, że mam tam koleżankę. Koleżanka postanowiła się odezwać i nas zaprosiła. Znając zaproszenia ludzi, zapytałam, czy na pewno możemy przyjechać. Kiedy zabukowaliśmy bilety na maj, okazało się, iż znajoma ciężko choruje i nie jest w stanie nas gościć. Potem ozdrowiała i poleciała w tym terminie do Polski, ale to już inna sprawa. Znaleźliśmy się trochę na lodzie, bo hotele w Oslo, mają horendalne ceny. Najtańszy hostelik, z łazienkę na korytarzu 200 euro za 3 noce. Postanowiłam zatem skorzystać z opcji couchsurfingu. Coś tam musieliśmy zapłacić, około 120 euro w sumie, ale to zawsze 80 euro mniej i dom, więc można zjeść i śniadanie, i kolację. Przed wyjazdem do Norwegii, kupiłam zapasy jedzenia na kolację: szynka, puszka sardynek i ser.
-Kup wino na lotnisku-mówię do Enrique.
Ponieważ Enrique strzelał fochy, niczego nie kupił... ale przezorny zawsze ubezpieczony. Kupiłam litr nalewki ze śliwki tarniny, na wszelki wypadek.

Lądując do Norwegii miałam wrażenie, że ląduję na wulkanie, czarne skały,lasy, lasy, czarne skały. Po odebraniu bagaży, wsiedliśmy do autobusu udając się w stronę naszego lokum. W drodze do domu Enrique stwierdził,że pójdzie do sklepu po piwo. Był czwartek,30 kwietnia, godzina 20:10. Piwa nie kupił, bo po 20:00 nie sprzedaje się w Norwegii piwa alkoholowego. Mówiłam, kup wino...
Jeszcze dobrze nie rozgościliśmy się w kraju Wikingów, a Enrique już był wkurzony. Ceny w sklepie, też go zaskoczyły. Doczłapaliśmy się do mieszkania, gdzie przywitaliśmy się z naszą gospodynią, zjedliśmy kolację w postaci hiszpańskiej szynki, sera i popiliśmy bezalkoholowym piwem. I tu,oto, Enrique przeprosił mnie za to, że skrytykował kupno litra likieru.

Następnego dnia zaczęliśmy zwiedzanie: miasto, Muzeum Wikingów, skansen. Pora obiadu. Nie ukrywam, że zawsze staramy się spróbować lokalnej kuchni i nie szukamy najtańszych knajp w mieście, lecz tym razem... Przeszliśmy się deptakiem, koło portu Aker Brygge,patrząc na lepsze restauracyjki z widokiem na morze. Za byle jaką kolację, z butelką wina, zapłacilibyśmy około 200 euro. Enrique zrezygnował ze spróbowania norweskiej krewetki, ruszyliśmy w poszukiwaniu bardziej ekonomicznej opcji. Jest, bar Malik, tania hamburgerownia, zamówiliśmy po talerzu mięsa hamburgerowego z frytkami plus dwa piwa. 60 euro. 
-Pierdolę, nie będę tu pił piwa za 8 euro-zajęczał Enrique. Idę kupić w sklepie. Spojrzał na zegarek i poszliśmy do sklepu. Był 1 maja, godzina 18:00. Przy kasie dowiedzieliśmy się, że w święta narodowe, w ogóle nie można kupić piwa. Tym razem Enrique podziękował mi za kupno nalewki na lotnisku. Dodam jeszcze, dla niewtajemniczonych, iż cała Skandynawia ma specyficzny system sprzedaży alkoholu. Alkohol, powyżej 6 % czyli wszystko poza piwem, można kupić tylko i wyłącznie w sklepach z alkoholem, zwanych Systembolaget. Skandynawia prowadzi bardzo rygorystyczną politykę antyalkoholową. Trudno zresztą się dziwić, kraje te miały poważne problemy z alkoholizmem. Pędzenie bimbru było zajęciem typowym dla kobiet i  w ten sposób utrzymywały nieraz całą rodzinę.

Kolejnego dnia naszej wycieczki poszliśmy do parku rzeźb ludzkich- Vigeland. Zauważyliśmy, że Norwegowie mają bardzo dużo dzieci, ludzie  w naszym wieku, mieli przynajmniej dwójkę. I dzieci nie wrzeszczały tak jak hiszpańskie bachory.

VIGELAND

Zjedliśmy tradycyjne norweskie jedzenie, ja- śledzie, najlepsze jakie jadłam w życiu-faktycznie. Enrique- boczek z sosem beszamelowym. Do tego zamówiliśmy ziemniaka faszerowanego krewetkami,serem i szynką- też bardzo smaczny.Wieczorem postanowiliśmy,mimo wszystko, iść do norweskiego pubu. Wybraliśmy taki, o którym przeczytałam w internecie, że jest tani. Tanio było,owszem- 6,50 euro za piwo zamiast 8 czy 9. Klientela - średnia wieku 50 lat, niektórzy byli tak nawaleni, jakby wypili z litr wódki, nie 3 czy 4 piwa. Może faktycznie ich genetyka, nie pozwala im tyle pić. W metrze też miałam wrażenie, że wszyscy pijani, nastolatki piły wino z butelki po wodzie. Policja zbierała dwóch panów z ławki. Folklor norweski. W  Hiszpanii pije się dużo i często, od wina do obiadu, po likier po kawie. Nie ma innego takiego miejsca w Europie, gdzie w barze nalewają ci tyle wódki czy dżinu do drinka, ile chcesz, bez żadnych tam miarek. Gdzie narkotyki są dostępne jak cukierki , gdzie sąsiedzi hodują marihuanę na balkonie, gdzie są imprezy, co trwają nieprzerwanie i ze trzy dni,  a nawet w weekend na ulicy nikt nie leży, nikt nie rzyga, nikt nie śpi. Rzadko kiedy ktoś się zatacza. No dobra, zdarza się. Jak to więc jest? 

kolejka do baru z alkoholem

pustki w barze bez alkoholu



Nasz ostatni dzień w Oslo. Spacerujemy, śmiejemy się. Jest 2 maja, godzina 18:10, ha! W końcu uda nam się kupić piwo do kolacji. Idziemy do sklepu. Przy kasie pani oznajmia, że w niedzielę piwa się nie sprzedaje cały dzień. Enrique wścieka się już naprawdę. -Co za kraj? Traktuje swoich obywateli jak głupie dzieci. Co za bzdury. Uśmiecham się, jutro wreszcie będziemy w Madrycie. 
W Norwegii pełno jest takich dziwnych rzeźb, pierdołami, to się zajmują, a piwa nie sprzedadzą, jak powiedział Enrique. :)


P.S.
Z Hiszpanami niełatwo się podróżuje, są bardzo wymagający. Podobają im się kraje, gdzie jest dobre jedzenie i tani alkohol. Pora obiadowa i kolacjowa zajmuje pół wycieczki, bo to nie jedzenie, a celebrowanie posiłku. Lubią jeździć do Włoch. Jeśli ktoś przyjedzie do Polski, to też wyjedzie stąd usatysfakcjonowany. Enrique powiedział, że woli sto razy Łódź, niż Oslo. Ja też, tylko morza mi brak, w Madrycie zresztą również.


Z braku czasu, nie opisałam naszej wizyty w OSLO wcześniej,skorzystam więc z nadmiaru czasu i opiszę zaległe wojaże oraz inne,inniejsze sytuacje.

czwartek, 24 września 2015

polędwiczki z dzika

Powoli lato dobiega końca,jeszcze czuć je w smaku pomidorów, widać w opaleniźnie. Choć w dzień jest gorąco, to noce są chłodne i jesienne. Zawsze tak szybko zleci,  a potem następuje długa i nudna zima. Nie przekonuje mnie wizja kominka,herbatki i śniegu. Zdecydowanie wolę parne noce,  mojito, zapach morza i szum fal. Choć czerwiec, lipiec i połowę sierpnia przeklinałam na czym świat stoi, bo ukochane lato było piekielnie gorące, to i tak dopadała mnie jakaś przedjesienna nostalgia. Summertie sadness jak śpiewa jedna z amerykańskich piosenkarek. Za to w sobotę byłam na weselu i śmiać mi się chce jak sobie je przypomnę, czasem tak niewiele trzeba,aby sobie uświadomić, że ma się szczęście. Szczęście w postaci normalnych przyjaciół na przykład.

Ślub dziewczyny z Katalonii z chłopakiem z Asturias. Większość gości Katalończycy. Mam ochotę napisać coś, co nie przystoi, ale samo mi się nasuwa: snoby albo prościej "wyższa pierdolencja". Ślub wzięli kilka dni wcześniej,więc goście uczestniczyli w samej ceremonii weselnej. Zaczęło się od czekania na dwie osoby, które sporo się spóźniły. 90 osób musi czekać na dwóch gości. Gdyby to była moja uroczystość, nie czekałabym. W końcu przybyli, zatem czas na przemowy. Siostra pana młodego: A właściwie,to nie musieli brać ślubu,mieszkali ze sobą i żyli,ślub nie był im potrzebny. Myślę sobie: a co to za głupi komentarz... Następna przemawia przyjaciółka panny młodej,dowiadujemy się, że świeżo upieczona żona zabroniła na wesele przychodzić  z dziećmi. Takich rzeczy się nie zdradza, a swoją drogą jak się ma przyjaciół, którzy mają dzieci, to nie wypada zabraniać przychodzenia im z ich pociechami... Na końcu przemawiał przyjaciel młodego, jedyny normalny,moim zdaniem. 

Po części oficjalnej,nastąpiła ta nieoficjalna, a najbardziej oczekiwana: jedzenie i picie. Koktajl, czyli drobne przekąski przed daniem właściwym, były bardzo smaczne, aż żałuję, że nie zjadłam więcej, bo kolacja była skromna. Ziemniak z sosem pieczarkowym, a na drugie polędwiczki , które miały być z dzika, a były ze zwykłej świni. Za to dowiedziałam się, iż panna młoda miała szpilki jednego z bardziej znanych projektantów, goście mogą zjeść świnię. Nie czepiałabym się cudzych butów, bo to w czym się staje na ślubnym kobiercu, jest prywatną sprawą, ale jeśli się to podkreśla i tym chwali... podczas gdy na stole zamiast dzika, leży świnia... złośliwość nasuwa się na usta. 

Młoda żonka zajmuje się profesjonalnie modą, zdaje się , że wiele jej koleżanek też. Suknie zaproszonych kobiet były bardzo ciekawe. Od świetnie zaprojektowanych strojów, za które trzeba zapłacić miesięczną pensję, po sukienki, w których,jak się wyraziła moja koleżanka: nie poszłabym nawet po ziemniaki do sklepu. Najciekawiej prezentowała się dziewczyna w różowych włosach,a'la kucyk Pony, do tego dobrała sobie wściekle fioletową suknię,dzięki czemu zyskała ksywkę lombarda (hiszp. kapusta czerwona). Oraz Myszka Miki, czyli całkiem fajnie ubrana kobieta z ogromną, czarną wstążką na głowie. 

Rzadko mi się zdarza nudzić się gdziekolwiek, a już tym bardziej na weselu, ale z całym tym katalońskim towarzystwem wynudziłam się jak mops. Nie dało się tam z nikim porozmawiać. Najnormalniejsi byli przyjaciele pana młodego, ale upili się tak szybko, że nie było szans na nic. Często się słyszy jacy to otwarci są Hiszpanie, a ja po 4 latach mieszkania w tym kraju, powiem, że nie wszyscy. Co więcej , uważam, że są bardzo hermetycznym narodem. Zakochanym w samym sobie i w swoim kraju, co akurat się chwali, bo dzięki temu są szczęśliwym narodem. 

Najsympatyczniejszym gościem okazał się ... Anglik. Właściwie jedyna osoba, z którą szczerze pogadałam. Anglik bardzo krytykował pracę w Hiszpanii i marnotrawstwo czasu na Półwyspie Iberyjskim. Zresztą po 4 latach mieszkania w Madrycie, wyprowadził się do Londynu. Nigdy jeszcze nie byłam na weselu, które nie tylko mnie wynudziło, a jeszcze skłoniło do nieciekawych refleksji na temat gatunku ludzkiego. Cóż, na wesele z Katalończykami nikt mnie już nie namówi! 

I jeszcze jedno na koniec tego złośliwego tekstu, w łazience dla kobiet panna młoda zostawiła koszyczek z przyborami do pielęgnacji typu: pilniczki, plastry, dezodorant, podpaski i szczotka do włosów. Nad ranem nie było ani pilniczków, ani szczotki do włosów, ani dezodorantów. Ciekawe, komu były tak bardzo potrzebne, że wziął je ze sobą. A może ktoś za dużo wydał na markowe buty i zabrakło mu pieniędzy na dezodorant?